czwartek, 27 listopada 2008

Mars kontra Wenus

Pewnego dnia w przerwie lekcyjnej podeszła do mnie nieśmiało grupa naszych studentek chichocząc i coś mamrocząc pod nosem. Jako, że nic nie mogłam z tego zrozumieć, a widać było, że coś ode mnie chcą zapytałam wprost, o co chodzi. Odważniejsza nastolatka wypchnięta do przodu przez resztę odezwała się w te słowa:

- A ile kosztujesz w swoim kraju?

Nawet mi się miło zrobiło, że ktoś myśli ze coś kosztuję:), ale nie do końca zrozumiałam o jaki koszt się rozchodzi. W Zambii raczej nie wiedzą, że handel żywym towarem kwitnie w Europie zwłaszcza w kierunku ze Wschodu na Zachód. Poza tym nie mam pojęcia, jaka mogłaby być stawka na czarnym rynku za niemiejącą gotować, nie pierwszej młodości kobietę bez zawodu;) wiec pytam znowu, o co dokładnie chodzi.

Jak się okazało chodziło o to ile trzeba zapłacić za poślubienie mnie! Ze wstydem musiałam przyznać, że nic. Tu nastąpiło zdumione kiwanie głowami i wzdychanie, że w moim kraju jest w takim razie raj na ziemi, bo mamy prawo do miłości! Nigdy jakoś nie zauważyłam ani nie doceniłam tego prawa a rzeczywiście ono u nas istnieje w przeciwieństwie do mojego obecnego miejsca zamieszkania. W Zambii bowiem panuje obowiązek zapłaty tak zwanego lobola za żonę. Opłatę składa przyszły mąż na ręce rodziny narzeczonej. Na wsi płaci się w krowach, ale w większości przypadków mile widziana jest gotówka. Nie ma jednej ustalonej kwoty, minimum to ok. milion kwacha, czyli 250 dolarów - nie są to małe pieniądze zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że Zambia jest jednym z najbiedniejszych krajów świata. Dlatego też „prawo do miłości” jest często łamane. Ludzie się kochają i chcą się pobrać, ale nie mogą, bo chłopaka nie stać na opłatę. Poza tym rodziców trzeba zawsze zapytać o zgodę – bez zgody nie ma co marzyć o ślubie. Dziewczyna do dnia zamążpójścia mieszka z rodzicami - nie ma takiej możliwości, żeby mieszkała sama. Moje studentki nie mogły się nadziwić, kiedy powiedziałam, ze od 10 lat nie mieszkam w domu. Tu jest zupełnie nie do pomyślenia, żeby wynająć samemu albo nawet z kimś mieszkanie. Kobieta, która mieszka sama od razu jest posądzona o prostytucję i jej reputacja jest zniszczona do końca życia. Stanowi to duży problem dla osób, które muszą się przeprowadzić ze względu na pracę lub studia. Wtedy jedynym wyjściem jest mieszkanie z krewnymi. Jeśli akurat w danym miesicie krewnych nie ma to przeprowadzka nie wchodzi w grę.

Poza tym kobieta musi oczywiście prowadzić dom. Mężczyzna nie dzieli domowych obowiązków, ponieważ jest to uznawane za dyshonor. Nigdy tez nie widziałam mężczyzny trzymającego na rękach małe dziecko. To kobiety noszą dzieci w chustach na plecach i jest to absolutnie cudny widok. Takie dziecko w ogóle nie płacze tylko sobie cichutko siedzi, śpi albo patrzy. Podobno dzieci są tu takie spokojne, ponieważ mają non stop kontakt z ciałem matki i słyszą bicie jej serca. Nasze europejskie biedne dzieci w wózkach i łóżeczkach nie maja takiego bezpiecznego życia blisko mamy, dlatego często mamy okazję słyszeć ich niemiłosierne wrzaski.

Wracając do męsko–damskich relacji: dużym problemem z Zambii jest tak zwane „sexual cleansing” - jest to tradycyjne prawo dotyczące wdów, które mówi o tym, że każdy mężczyzna z rodziny zmarłego męża może mieć stosunki seksualne z wdową bez pytania jej o zgodę. Również wdowiec „oczyszcza się” przez współżycie z kobietami z rodziny zmarłej żony. Z powodu wzrastającej liczby przypadków molestowania seksualnego dotyczącego zwłaszcza dzieci (w Afryce panuje jeszcze przekonanie, że współżycie z dziewicą leczy AIDS, stąd gwałty dzieci) w 2005 poczyniono zapis w kodeksie karnym zabraniający tych praktyk i zaostrzający kary. Jednak zapis w kodeksie oczywiście nie rozwiązał problemu. Wdowy pozbawiane są również regularnie majątku – rodzina zmarłego męża przejmuje cały majątek pozostawiając kobietę bez środków do życia. Jest to również tradycyjna praktyka nierespektująca praw zapisanych w kodeksie cywilnym. Przemoc domowa, molestowanie seksualne i ograbianie z majątku są polami, na których pracuje najwięcej organizacji pozarządowych w Zambii.

Kiedyś istniał również zwyczaj grzebania żywcem nowo narodzonych dzieci - jeśli kobieta zmarła przy porodzie, żywego noworodka zakopywano razem z nią do grobu ponieważ uważano, że to dziecko jest przyczyną zgonu matki a więc nie zasługuje na życie. Ta makabryczna praktyka dała początek wielkiemu sierocińcowi położonemu na przedmieściach Lusaki, który był założony w 1926 roku. Pewnego razu pewien misjonarz przechodził obok cmentarza, zobaczył pogrzeb matki+dziecka i wyciągnął to prawie zakopane dziecko z grobu; a że nie wiedział, co z nim dalej zrobić wręczył je siostrom zakonnym, które się nim zaopiekowały i założyły sierociniec. Od 1928 roku ten wielki sierociniec, w którym przebywa obecnie 250 dzieci prowadzą polskie siostry Służebniczki NMP Niepokalanie Poczętej.


środa, 5 listopada 2008

Jutrzenka swobody + Marek Belka

Przedwczoraj ujrzałam na własne oczy jutrzenkę swobody – widok był to zaiste niezwykły i warty zobaczenia. Jutrzenka przybrała bowiem postać nietypową.

Siedzę sobie mianowicie przy stole a nagle wpada do pokoju siostra Stella z gazetą w ręce i powtarza zaaferowana: Dupa! Dupa! Dupa!

Nie wiedziałam czy słyszę polską mowę czy może przez przypadek jest to tak samo jak nasz brzmiący wyraz w języku np. bebmba oznaczający jednak coś innego.

Siostra pokazuje mi gazetę i oczom mym ukazuje się nic innego tylko rzeczywiście – przepraszam za kolokwializm - dupa! I to nie polska dupa blada, ale jak najbardziej zambijska – czyli czarna. W gazecie na pierwszej stronie widnieje pani bez majtek – podpis głosi, ze to na znak protestu przeciwko wynikom wyborów!!! Czyli pomimo nieprzeciętnej bierności coś się jednak obudziło się zabijskim społeczeństwie - zajaśniała jutrzenka swobody w oryginalnej, trzeba przyznać, formie!;)

Jednak moja radość z powodu obywatelskiej postawy była mniejsza niż szok spowodowany usłyszeniem celnego nazwania rzeczy po imieniu przez siostrę zakonną. Okazało się, że siostra Maria wyjaśniła wcześniej siostrze Stelli, że mamy o to do czynienia z podobieństwem kulturowym, bo również w naszym kraju kiedy chcemy pokazać z lekceważeniem, że mamy coś gdzieś, wskazujemy na tylnią część ciała. Oczywiście jak to bywa z niezbyt cenzuralnymi słowami szybko zapadają w pamięć - wszystkie siostry nauczyły się błyskawicznie polskiego słówka i używają go teraz z upodobaniem przy różnych okazjach:)

Dupa była jednak preludium do dalszych jutrzenkowych zmian – podczas wiadomości ogłoszono, że Sata – główny przegrany wyborów - zakwestionował w Sądzie Najwyższym wyniki i jutro nastąpi weryfikacja głosów!!!!

W tym samym dzienniku (a trzeba wspomnieć, że telewizja jest całkowicie kontrolowana przez rząd) rozwodzono się również nad sprawą jedynego protestu – czyli braku majtek na zambijskiej obywatelce. W TV wypowiadał się nawet jakiś biskup nie wiadomo jakiego kościoła, że chodzenie bez majtek to straszna sprawa i grzech nawet! Politycy zapowiedzieli, że przyjrzą się tej formie protestu z bliska, ale moim zdaniem to dopiero byłoby niemoralne;) Jednym słowem zrobiła się awantura nie lada.

Na marginesie: telewizja publiczna jest tak fatalna, że oglądanie jej jest usprawiedliwione jedynie w Wielkim Poście w ramach pokuty. Wczoraj rozprawiali o tym, jakie to szczęście, że dzięki Opatrzności Banda zaszczycił Zambię swoja prezydenturą! W ramach udowodnienia tej tezy pokazali np. jakiegoś człowieka bez nóg, który się wypowiadał, jakie ma straszne życie, ale teraz jak jest Banda to będzie miał lepsze! Nie wiem jak prezydent Banda ma pozytywnie wpłynąć na problem braku nóg, ale z drugiej strony cuda się zdarzają, wiec nic nigdy nie wiadomo. Pokazali też slumsy i rodziny wielodzietne, które mieszkają w jednej izbie – i znowu ta sama śpiewka – że teraz to będzie super! I tak powtarzali kilka razy to samo tylko z inną konfiguracją nieszczęść. Jak widać manipulacja jest tak bezpośrednia i prymitywna, że średnio rozgarnięty człowiek jest w stanie zorientować się o co chodzi, wiec nie wiem czy rząd myśli, że społeczeństwo składa się z samych przygłupów czy rzeczywiście wierzy w te bzdury.

Przy okazji jutrzejszej weryfikacji głosów przypomniała mi się Pomarańczowa Rewolucja na Ukrainie. To były czasy - prawdziwe protesty, strajki, okupacja Majdanu a nie jakaś jedna kobiecina bez jednej części garderoby! No ale jak głosi przysłowie: lepszy rydz niż nic czyli w tym wypadku dla dobra demokracji lepsza jedna baba bez majtek niż cała reszta w majtkach!

Skandalizujące zdjęcie umieściła jedyna niezależna w Zambii gazeta „The Post”. Gazetę wydaje prywatny wydawca, który nie ma z tego powodu łatwego życia, ale się nie poddaje i chwała mu za to!

Wczoraj z wielka uwagą przeglądałam „The Post” w poszukiwaniu kolejnego wcielenia jutrzenki, ale zamiast niej zobaczyłam swojsko brzmiące nazwisko: Marek Belka! Z niedowierzaniem zaczęłam się dokładniej przyglądać się pisowni tropiąc jakąś pomyłkę, ale nie: rzeczywiście napisane - Marek Belka! Okazuje się, że Marek Belka napisał artykuł o kryzysie ekonomicznym w Europie Wschodniej (zawsze myślałam, że jednak należymy do Europu Środkowej) i tenże artykuł opublikowała zambijska gazeta! Z noty o autorze dowiedziałam się nawet, że Marek Belka jest „Director of the European Departament of the International Monetarny Fund” o czym nie miałam pojęcia.

Ciekawe, czy Marek Belka jest tak zdesperowany żeby publikować, że wysyła swoje dzieła aż do Afryki Subsaharyjskiej gdzie absolutnie nikogo nie interesują kryzysy w Europie Wschodniej, czy to „The Post” zamawia artykuły u tak zwanych ekspertów, żeby podążać za globalnym duchem czasów. Ta kwestia pozostanie jednak na zawsze zagadką:)

poniedziałek, 3 listopada 2008

Impas społeczeństwa obywatelskiego

30 października mieliśmy w Zambii wybory prezydenckie. Doszło do tego w taki sposób:

19 sierpnia zmarł we Francji ówczesny prezydent Zambii Levy Mwanawasa po 2 latach sprawowania urzędu. Zgodnie z konstytucją, obowiązki prezydenckie przejął wiceprezydent Rupiah Banda. Co ciekawe informację o śmierci prezydenta rząd podał do wiadomości zambijskiemu społeczeństwu miesiąc później – w tym czasie ekipa rządząca podnosiła sobie pensje i kradła to i owo.

Zambia jest niby społeczeństwem obywatelskim, gdzie obowiązującym ustrojem jest demokracja, a prawa człowieka i prawa obywatelskie zagwarantowane są w konstytucji, którą nota bene przeczytałam – jest beznadziejna i ma 66 stron! Konstytucją manipulował swego czasu umiejętnie wcześniejszy prezydent Frederik Chiluba, żeby wyeliminować najgroźniejszych rywali do prezydenckiego stołka – umieścił w niej np. artykuł, który mówi o tym, że prezydentem może być jedynie osoba, której rodzice są Zambijczykami. To uniemożliwiło kandydowanie w 1996 Kenethowi Kaundzie, który był prezydentem Zambii w latach 1964 – 1991, ponieważ jego rodzice pochodzili z Malawi. Oczywiście później wyszło na jaw, że Chiluba też nie jest czystej krwi Zabijczykiem, ale jako że za krytykowanie prezydenta można iść do więzienia wszyscy siedzieli cicho.

Wracając do wyborów z przed czterech dni najbardziej oburzającą kwestią jest to, że prawo głosu miały tylko osoby, które zarejestrowały się 2 lata temu i mogły one głosować tylko w miejscach, w których głosowały 2 lata temu. Czyli jak ktoś zmienił miejsce zamieszkania to musiał wracać np. 2000 km, żeby moc zagłosować. Zambia jest bardzo młodym społeczeństwem i w ciągu dwóch lat tysiące ludzi skończyło 18 lat, ale oni tez byli pozbawieni prawa głosu. Zgodnie z oficjalnymi informacjami 2 lata temu głosowało 2,5 miliona ludzi. W ciągu tych 2 lat duża część zarejestrowanych osób zmarła na AIDS albo inne choroby, kolejna grupa przeprowadziła się i ze względu na bardzo wysokie koszty transportu nie mogła wrócić do poprzednich okręgów, żeby głosować. Frekwencja sprzed czterech dni to jakieś 40 kilka %. Wiec na oko głosowało coś powyżej miliona ludzi - a w Zambii mieszka 11 milionów mieszkańców!!!! Oczywiście niby wszyscy się oburzali takim rozporządzeniem, które jest absolutnie antydemokratyczne i na dodatek gwałci konstytucję, która gwarantuje powszechna prawo do glosowania wszystkim powyżej 18 roku życia, ale społeczeństwo zambijskie jest wyjątkowo bierne, wiec nie było nawet poważnych protestów.

Do wyborów zgłosiło się 4 kandydatów:

- Rupia Banda, któremu trafiło się jak ślepej kurze ziarno, to że przez przypadek mógł sprawować urząd prezydenta przez 2 miesiące do czasu wyborów. Banda ma 71 lat, należy do rządzącej od 1991 roku partii MMD (Movement for Multiparty Democracy) jest skorumpowanym aparatczykiem, który robi interesy z Chinami w sposób, który niszczy gospodarkę, ponieważ wszystko wysprzedaje za bezcen. Banda po śmierci poprzedniego prezydenta zaproponował łaskawie, że właściwie może nie być wyborów, bo to droga impreza i żeby zredukować koszty on gotów jest się poświęcić i zostać prezydentem bez wyborów!!!!:) Na szczęście ten brawurowy pomysł szybko upadł.

- Michael Sata - przywódca opozycyjnej partii PR (Patriotic Front). Kandydował już dwa razy w poprzednich wyborach w 1996 i 2001 roku i zawsze przegrywał o jakieś śmieszne procenty. Sata tez ma 71 lat, jest przeciwko chińskim inwestycjom i jest oczywiście jak wszyscy tutaj niepoprawnym populistą, który obiecuje gruszki na wierzbie w postaci zbudowania w każdej prowincji uniwersytetu (prowincji jest 9 a uniwersytet na razie jeden) i przeobrażenia Zambii w krainę mlekiem i miodem płynącą w 90 dni, ale przynajmniej ma swoje zdanie, za które od lat jest szykanowany przez rząd.

- kolejnym kandydatem jest Hakainde Hichilema, który ze względu na młody wiek – 46 lat – nie ma zupełnie żadnych szans – wiadomo, w Afryce młody = głupi i niedoświadczony. Hichilema zwany popularnie HH jest biznesmenem bez zaplecza politycznego, ale wytrwale kandyduje od już po raz drugi.

- Godfrey Miranda – wyjątkowo tajemnicza postać, ponieważ nie prowadził żadnej kampanii wyborczej i nawet nie wiem jak on wygląda i kim jest! Nawet w dzienniku jak pokazywali kandydatów to o nim nic nie wspominali – nigdy tez nie widziałam ani jednego plakatu wyborczego z jego nazwiskiem, wiec prawdopodobnie to jakaś marionetka upchana na siłę, żeby wyglądało, że w Zambii jest demokracja, bo każdy może kandydować.

Oczywiście rządząca partia z Bandą na czele za nic nie chce oddać władzy, wiec wpadła na pomysł, że na wszelki wypadek dodrukuje sobie trochę kart do głosowania gdyby się okazało, że przypadkiem przegrywa. Jak pomyśleli tak też zrobili i nagle w obiegu znalazło się 600 000 dodatkowych kart, z oczywiście skreślonym już nazwiskiem Bandy! Biorąc pod uwagę fakt, że głosujących było niewielu liczba to ogromna.

Poza tym nie ma konkretnych regulacji na temat finansowania kampanii, wiec Banda wykupił prawie wszystkie bilboardy, czas antenowy etc za pieniądze jak mniemam wzięte z budżetu państwa albo z łapówek od Chińczyków, a najprawdopodobniej z jednego i drugiego źródła.

Wybory sprzed dwóch lat tez były sfałszowane i wszyscy o tym dobrze wiedzą i mówią. Ale o dziwo nawet jak tym razem wydało się, że „ktoś” dodrukował karty do glosowania, to wcale nie było wielkiego skandalu. Ludzie trochę ponarzekali i tyle.

Wiec 4 dni temu mieliśmy wybory. Wszyscy ludzie szaleli na ulicach i wznosili okrzyki na cześć Saty – w gazetach prognozy, że Sata wygra etc. A tu wczoraj zasiadam przed telewizorem i co widzę… uroczystość zaprzysiężenia Bandy na prezydenta!!!!!! Myślałam, że zemdleję z wrażenia. W ciągu 3 dni policzyli glosy! - ostatnio zajęło im to miesiąc!!!! Okazuje się, że Banda miał przewagę 36 000 głosów nad Satą, co jest oczywiście jakimś żartem. 36 000 można spreparować w bardzo krótkim czasie. A wiec mamy nowego prezydenta – w Lusace cicho jak makiem zasiał, żadnych protestów – zupełnie nic!

Wszystko wskazuje na to, że partia MMD będzie rządziła z Zambii do końca świata, a obywatele będą tkwić w letargu, z którego nie są ich w stanie wyrwac ani informacje o dodrukowywaniu kart do głosowania, ani kiepska sytuacja ekonomiczna, ani elementarne poczucie niesprawiedliwości:(


środa, 22 października 2008

Zambijskie rozkosze podniebienia

Jako, że doszły do mnie głosy zaciekawiania dotyczące zambijskiej cuisine postaram się, aby życzeniom szczegółowego opisu jadłospisu stało się zadość:)

Przede wszystkim jedzenie jest pyszne i różnorodne. Nie sprawdziły się moje nadzieje na utratę wagi spowodowaną spożywaniem raz dziennie miski manioku czy ryżu. Ludzie w mieście nie wyglądają na niedożywionych, co sprawiło mi wielką ulgę, ponieważ obawiałam się uczucia frustracji będącej efektem oglądania na co dzień wygłodzonych dzieci, którym nie da się pomóc. Oczywiście piszę teraz o sytuacji w Lusace – myślę, że na prowincji jest z tym gorzej, ponieważ Zambia jest bardzo biednym krajem, w którym połowa mieszkańców żyje za poniżej 1 dolara dziennie. W Garden School, w której dyrektorką jest Siostra Agnes prowadzony jest Food Program, czyli dożywianie dzieci. Mniej więcej w południe z klas wybiega z wielkim krzykiem mnóstwo małych uczniów z miskami w rączkach i ustawia się w kolejce po posiłek. Czasami jest to ich jedyny posiłek dziennie. Te dzieci mają zapewnione wyżywienie dzięki Adopcji na Odległość:

www.adopcja.salezjanie.pl

Jednak natura dba o mieszkańców Zambii – wszędzie rośnie dużo drzew awokado, których owoce są bardzo pożywne i nazywane popularnie „masłem biedaków”. Mamy przed domem takie drzewo, dlatego też awokado stanowi stały element mojej diety. Na drzewie awokadowym rośnie mnóstwo owoców, które są wielkie a nie takie malutkie i nędzne, jakie importuje się do Polski. Awokado można jeść na wiele sposobów – Siostry robią często lody awokadowe, które są pycha!!! Mniam!:)

Przed naszym domem rośnie tez drzewo papajowe – papaja jest podobno najzdrowszym owocem na świecie – tak nam przynajmniej mówili na kursie medycyny tropikalnej.

Postawą kuchni jest tak zwana nshzima. Jest to coś, co się przyrządza z mąki kukurydzianej a wygląda jak bardzo gęsta kasza manna, ma taki sam kolor i również jest bez smaku. Nshzimę je się tak jak u nas ziemniaki – jest elementem drugiego dania. Zambijczycy bardzo często jedzą rękoma – robią z nshimy kulkę i maczają ja w sosie. Obiady wyglądają podobnie do naszych – zawsze jest mięso albo ryba, nshima i warzywa – ale raczej gotowane. Często przyrządza się potrawę z malutkich suszonych rybek, które można kupić na ulicy – leżą w wielkich sterach bezpośrednio na ziemi!

Dzisiaj jadłam zabijski rarytas, czyli katapilos. Są to duże larwy, które się suszy a potem smaży – naprawdę baaardzo smaczne. Rodzajów katapilos jest mnóstwo – te, które jadłam, za życia są zielone i pasożytują na drzewach. Larwy są potrawą luksusową – tak jak u nas krewetki, czy ogólnie owoce morza. Dużo potraw przyrządza się też z orzeszków ziemnych, ponieważ w Zambii uprawia się orzeszki na dużą skalę.

Zambia jest tez producentem piwa - i to bardzo dobrego piwa:) Ale jakoś nie zauważyłam, żeby jak to opisywał Kapuściński, Afrykańczycy od świtu do nocy pili ten trunek. Spożywanie alkoholu w miejscach publicznych jest zabronione i jeszcze ani razu nie widziałam pijanego człowieka.

Ani razu tez nie jadłam zupy – chyba czegoś takiego tutaj nie ma.

Kolacje wyglądają jak obiad tylko są obfitsze – zawsze jest dużo gotowanych potraw. Raczej nikt nie je kanapek tak jak my w Polsce. Aha, Siostry pieką same chleb!

Siostra Maria robi też kiszoną kapustę i kiszone ogórki, którymi tylko my się zachwycamy. Miejscowi jakoś nie podzielają naszego entuzjazmu w tym zakresie. W sklepie można kupić zsiadłe mleko, które w połązceniu z ogórkami kiszonymi i kapustą sprawia, że moje polskie tęsknoty kulinarne są w zupełności zaspokojone:)






piątek, 17 października 2008

Biblioteka Babel

Książki w Zambii to towar absolutnie luksusowy. Przeciętnych rozmiarów książka wydrukowana na kiepskim papierze kosztuje powyżej 120 000 kwacha czyli ok. 40 dolarów. Miesięczna pensja nauczyciela to mniej więcej 350 000 kwacha, a więc cena książki stanowi 1/3 miesięcznych zarobków! Nie wiem kogo stać na kupowanie książek bo nawet nas - Muzungus - zupełnie nie.

Wybrałam się do księgarni z powodu odczuwania wielkiego deficytu znajomości zambijskiej literatury i historii. Niestety od ponad miesiąca nikt nie może mi podać chociażby jednego nazwiska zambijskiego pisarza: ani zambijskie siostry, ani młodzież, ani pracownicy księgarni! Zaczynam podejrzewać, że może po prostu żaden zambijski pisarz nie istnieje! Nie wiem jak to możliwe, bo przecież sąsiednie kraje mają nawet swoich noblistow w dziedzinie literatury ( RPA i Zimbabwe).

Niezrażona porażką pomyślałam sobie: pójdę do biblioteki publicznej zasięgnąć informacji: kto, jak kto ale bibliotekarze muszą znać odpowiedź na pytanie o lokalnych pisarzy.

Biblioteka jest dla mnie metaforą wszechświata, axis mundi ludzkości, labiryntem poznania etc. – jak dla zresztą każdego, kto czytał Borgesa tudzież Umberto Eco;) Naród bez bibliotek i książek nie może się rozwijać – jasne. Z tymi wszystkimi konotacjami w głowie wyruszyłam na poszukiwanie axis Lusakae. To co ujrzałam wstrząsnęło moją europejską duszą – Lusaka Public Library jest kwintesencją chaosu a nie ogrodem o rozwidlających się ścieżkach jak się spodziewałam. Sam budynek woła o pomstę do nieba. Okropny, obdrapany barak ledwo trzymający się kupy! Ale wiadomo – pozory często mylą, na dnie popiołu gwiaździsty dyjament można czasami znaleźć, więc z nadzieją w sercu wkroczyłam w progi zambijskiej biblioteki.

Księgozbiór rozmiarów sporej osiedlowej biblioteki składa się z przedziwnych pozycji. Wbrew moim nadziejom nie zawiera niestety ani jednej książki o historii Zambii! Bibliotekarz był w całkowitym szoku jak się spytałam gdzie jest sekcja poświęcona Zambii i Afryce. W ogóle nie wiedział, o co mi chodzi.

Zapytałam w końcu zniecierpliwiona:

- Do you know of any Zambian writer?

A on na to:

- Writer? Writer? What kind of writer? (sic!)

Przecież of course, że:

- Novel writer!

Biedny czlowiek zupełnie stracił rezon:

- Eeeeee, yyyyyyyy, noooooooo, we don’t have those kind of writers.

W tym momencie zorientowałam się, że się zupełnie nie dogadam, wiec postanowiłam na własną rękę rozpocząć poszukiwania. Trzeba wspomnieć, że biblioteka nie posiada katalogów więc nie wiadomo, co w niej jest. Książki są niby poukładane w porządku alfabetycznym, ale ta zasada dotyczy tylko części pozycji, wiec jak się chce coś znaleźć to należy chodzić pomiędzy polkami i modlić się gorliwie do św. Antoniego – innej opcji nie ma.

Stosując tą metodę dokonałam super odkryć! Biblioteka musi być jakąś kolekcją byłego kolonialnego erudyty, bo zawiera samą klasykę: jest Homer, Wergiliusz, Dante, Petrarka Szekspir etc. Poza tym XX wiek też nieźle obstawiony – Proust, Joyce, Grass; znalazłam nawet „Malowanego Ptaka” Kosińskiego! Ale całkiem zdębiałam ujrzawszy na półce……….”Pana Tadeusza”!!!!! Joanna, która mi towarzyszyła w owych poszukiwaniach zbladła, kiedy zobaczyła opus magnum naszego romantyka w angielskim tłumaczeniu - zrozumiała, że będzie miała zaszczyt samodzielnego śledzenia dziejów Horeszków bez mojego pośrednictwa, zubożającego w oczywisty sposób to arcydzieło.

Lecz to nie koniec niespodzianek: kierując się w stronę działu z historią, licząc po cichu, że może jednak znajdę coś o Afryce, natknęłam się na historię….. Polski!:) Moje modły zostały wysłuchane! Rodzina nie musi mi wysyłać DHLem opasłych tomów o Jagiellonach – wszystko mam na miejscu:) Wpadłam natychmiast w usprawiedliwioną euforię, za to Joanna była bliska omdlenia – nie spodziewała się, że możliwość zostania prawdziwym polonijnym ekspertem czeka na nią tuż za rogiem;)

Natychmiast rzuciłam się do wybierania książek, które wypożyczę. Wybór padł m.in. na „I saw Poland betrayed” napisaną przez amerykańskiego ambasadora w Polsce tuż po wojnie. Bardzo to fascynująca lektura, ponieważ autor pisze prawdę o konferencji Jałtańskiej i zbrodni Katyńskiej w czasach, kiedy u nas były to zupełnie zakazane tematy. Zupełnie nie rozumiem, czemu ostatni raz ktoś wypożyczył tę książkę w 1984 roku! Czy nikogo w Zambii nie interesuje zbrodnia katyńska?!

W dziale „Historia” jest w ogóle bardzo dużo dziwnych książek np.: Gruzja pod okupacją sowiecką, Bułgaria a ZSRR, Upadek Czechosłowacji, za to nic o Rodezji Północnej czy odzyskiwaniu niepodległości w Afryce:(

Wygląda na to, że wrócę z Zambii bogatsza o lekturę klasyków greckich, pism Lwa Trockiego i obkuta na blachę z historii Polski, natomiast informacji na temat historii Zambii muszę chyba zasięgnąć u królów wiosek, którzy podtrzymując tradycję oralną snują pewnie wieczorami przy ognisku dawne dzieje swojego kraju - jeśli jacyś królowie jeszcze w ogóle istnieją.




środa, 15 października 2008

Częstochowskie rozczarowanie

W ramach edukacji polonijnej puściłam Joannie film „Our Lady of Częstochowa”, który znalazłam w naszej wspólnotowej videotece. Jak tytuł wskazuje powinien być to dokument o ikonie Czarnej Madonny. Jednak nie! Narrator przez 50 minut niespiesznym tempem opowiada o klasztorze Jasnogórskim, jakie to piękne są tam krużganki, i jakie piękne malowidła z XVII wieku przedstawiające jakiegoś hetmana na koniu, a jaka piękna biblioteka; pokazują też jak to zakonnicy przechadzają się w tą i nazad śpiewając pobożne pieśni. Po 30 minutach tej nudy Joanna zaczęła wykazywać pierwsze oznaki zniecierpliwienia – kogo obchodzą jakieś przeciętne freski na Jasnej Górze, jeśli punktem programu jest cudowny obraz Madonny, Królowej Polski co to przecież i od potopu nas wybawiła i cud nad Wisłą załatwiła i różne inne fajowe rzeczy dla Polaków zdziałała. Wiec przekonuję Joannę, że to tylko takie wprowadzenie na początek a potem już będzie Madonna i potop i same atrakcje. Jednak 5 minut przed końcem filmu narrator utknął w zbrojowni i już tam pozostał, odbierając mi nadzieję na jakąś sensowną puentę, na chociażby malutką wisienkę na torcie:( Film się skończył, Madonny nie pokazali ani razu, o historii skąd się u nas wzięła i czemu ma szramę na policzku nikt nic nie wspomniał, a ja umierałam ze wstydu, że mamiłam biedną dziewczynę obietnicą fajerwerków a zamiast nich dostała jakieś nędzne architektoniczne smętny, co może w efekcie spowodować spadek i tak już nadszarpniętego zainteresowania polskimi dziejami! A nie mogę przecież ryzykować utratą jedynego i wiernego na dodatek słuchacza moich patriotycznych wynurzeń!

Ten rodzaj rozczarowania miałam już kiedyś okazję przeżyć w Chicago. Całe miasto było w pewnym momencie zasypane reklamami wystawy „King TUT”. Na plakatach widniał złoty sarkofag, w którym znaleziono mumię Tutanchamona, wiec wybrałam się do muzeum, aby to cudo zobaczyć na własne oczy. Wystawa była super: dziwne przejścia miedzy salami, eksponaty tajemniczo oświetlone, odgłosy mumii z głośników etc. Wszystko wskazywało na to, że w ostatniej sali zachwyconym oczom zwiedzających ukaże się przepiękny złoty sarkofag faraona. Z zapartym tchem w piersiach wkroczyłam do owej sali…….. i ujrzałam jakąś nędzną figurkę Nefretete, czy coś w tym rodzaju. Zupełnie zbita z tropu pytam się pani z obsługi gdzie jest do licha złoty sarkofag z reklam, a ona mi na to zdziwionym tonem odpowiada: Jak to gdzie?! W Kairze!

Biedna Joanna zareagowała tak samo oglądając film „Our Lady of Częstochowa” – A gdzie Czarna Madonna? Na co ja nauczona przez życie odparłam ze stoickim spokojem: Jak to gdzie?! W Częstochowie!;)

poniedziałek, 13 października 2008

Fryzurowy dysonans poznawczy

Afrykańczycy a zwłaszcza Afrykanki jawią się przeciętnemu Europejczykowi jako ludzie z warkoczykami na głowie, lokami tudzież z fryzurą afro.

Wszystko to prawda – po rozpoczęciu pracy w szkole od razu rzuciła mi się w oczy ta fryzurowa różnorodność: cieniutkie warkoczyki do pasa, proste włosy do ramion, wymyślne koki, grzywki, kitki etc. Jako że trudno od razu zapamiętać imię, zwłaszcza kiedy brzmi ono Mwamba (czyt. Młamba) albo Thandiwe (czyt. Tandiłe) i skojarzyć z twarzą, najłatwiejszą dla mnie rzeczą była identyfikacja osób przez fryzury. A wiec załóżmy Cinianta to dziewczyna z wielkim kokiem z warkoczyków na głowie. Jakież było moje zdumienie, kiedy po kilku dniach zapamiętane przeze mnie koki i kucyki zniknęły z pola widzenia, natomiast na ich miejscu pojawiły się jakieś krótkie fryzury a la business women, a włosy czarne stały się rude, albo z pasemkami. Pomyślałam sobie – Co za brawura! Takie drastyczne cięcia! Hmm, hmm, hmm! Ale po kilku dniach zupełnie zgłupiałam – bo z krótkich włosów zrobiły się nagle długie, a miejsca, które do tej pory należały do grzywek zaświeciły pustką! Postanowiłam niezwłocznie przeprowadzić śledztwo w sprawie afery fryzurowej, ponieważ poznawczy dysonans spędzał mi sen z powiek.

Co się okazało: wszyscy mają SZTUCZNE włosy! Tak – sztuczne! Włosy Afrykańczyków a przynajmniej Zambijczyków, prawie w ogóle nie rosną, wyglądają jak trochę sfilcowane, puszyste coś i nie ma takiej opcji żeby je zapuścić chociażby do ramion. Wiec sprytne kobiety wymyśliły sposób na atrakcyjny wygląd i doczepiają sobie włosy z plastiku. Te włosy można kupić nawet w supermarkecie – na wieszczkach wiszą rożne fryzury – do wyboru do koloru! I co ciekawe w większości przypadków to nie są peruki – to jest coś dziwnego co się wplata w prawdziwe włosy, tak że całość wygląda jak najbardziej naturalnie! Peruki też oczywiście są popularne, – ale jeszcze nie opanowałam sztuki rozróżniania, co jest peruką a co nie. Takich sztucznych włosów nie myje się tygodniami tylko nakłada się na skórę wazelinę, żeby nie swędziała!

Slogan „Zambia – Real Africa” niesie w sobie obietnicę poznania ziemi, na której mieszka człowiek jeszcze nie tak bardzo skażony cywilizacją, zjednoczony z naturą, żujący maniok w rytm odgłosów tam tamu i niczym Jagna z „Chłopów” Reymonta egzystujący w czasie cyklicznym, wyznaczanym przez pory roku – a tu wychodzi na to, że takiego człowieka to może i widział Tony Halik 70 lat temu, nam za to przyszło obcować z ludem, który nosi na co dzień kupę plastiku na głowie, żeby wyglądać modnie!;)



czwartek, 9 października 2008

A to Polska właśnie, czyli początki patriotycznej maligny

W literaturze przedmiotu funkcjonuje kilka faz szoku kulturowego. Pierwsza – faza turystyczna, objawia się euforią spowodowaną poznawaniem nowej kultury, stres odbierany jest jako ekscytacja, różnice kulturowe wydają się super fajne etc. Wyczekiwałam z utęsknieniem owej fazy, która niby na 100 % miała się pojawić już po opuszczeniu samolotu. Pierwszą fazę warto by zaliczyć, bo głupio tak jakoś bez pierwszej fazy brnąć dalej, ale niestety miesiąc mija a tu ani widu ani słychu. Euforii jak nie było, tak nie ma:(

Zamiast ekstatycznych wzlotów zaobserwowałam natomiast niepokojące objawy fazy drugiej – czyli fazy szoku. W tym nieszczęsnym okresie obniża się samoocena, wszystko męczy, a nowa kultura jest zła a stara dobra. Zambijska kultura na szczęście nie wydaje mi się zła, ale za to nasza polska jest teraz dla mnie najlepsza na świecie. Wkroczyłam na takie wyżyny patriotyzmu, że w tym stanie mogłabym spokojnie glosować na PIS;)
Objawia się to mianowicie tym, że w kółko opowiadam o Polsce - a komu? - mojej współlokatorce Joannie, która będąc Filipinko-Zambijką nie jest specjalnie zainteresowana dziejami Mater Polonii, ale jako że jest wyjątkowo kulturalną osobą wysłuchuje od ponad 3 tygodni wielogodzinnych peanów na cześć naszej Ojczyzny.

Najlepsze jest to, że nigdy nie byłam omnibusem z historii, a tu okazuje się, że to moja życiowa pasja! Niestety w związku z brakiem historycznych kompetencji próbuję rozpaczliwie wygrzebać jakieś policealne resztki z przegrzanego tropikalnym słońcem umysłu, z wątpliwym jednak skutkiem:(

Przerobiłam już z Joanną chrzest Polski, Unię Polsko-Litewską, Królową Jadwigę oczywiście, zahaczyłam o Sobieskiego, rozbiory – które zajęły mi jakieś 2 h, Powstanie Warszawskie, Holocaust, uwięzienie Kardynalna Wyszyńskiego, Solidarność, pierwsze wybory parlamentarne i wiele innych fascynujących wątków naszej historii. Najgorsze jest to, że jako historyczny ignorant cierpię straszne katusze podczas tych wywodów, ponieważ wszystko mi się miesza, chronologia nie istnieje, w połowie opowieści o Piłsudskim pojawia się nagle Konstytucja 3 maja i już sama nie mogę się w tym wszystkim połapać! A co najważniejsze nie mam dostępu do źródeł! - kiedy moim największym marzeniem jest teraz lektura „Polski Piastów i Jagiellonów” albo „Historii ziemiaństwa polskiego”!

Biedna Joanna jest ponadto zmuszana przeze mnie do słuchania codziennie Chopina i moich refleksji na temat patriotycznych wątków w jego muzyce. Na szczęście dla Joanny, odmówiłam sobie przyjemności puszczania jej Piwnicy pod Baranami i Ewy Demarczyk – bariera językowa jednak za duża:(
Natomiast pokusiłam się o tłumaczenie wierszy naszych narodowych Wieszczy – tych szczególnie efektownych kawałków w stylu:

„Nasz naród jest jak lawa, Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa; Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi, Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi…”,

Nazywam się milion, bo za miliony kocham i cierpię katusze; patrzę na Ojczyznę biedną jak syn na ojca wplecionego w kolo, czuję całego cierpienia narodu jak matka czuje w łonie bole swego płodu…”,

„Polska Winkelriedem narodów
,
"I była w tém Polska – od zenitu Wszechdoskonałości dziejów Wzięta tęczą zachwytu –– Polska – p r z e m i e n i o n y c h k o ł o d z ie j ó w" etc.

Wyszło niestety fatalnie:( Joanna nic nie zrozumiała, a na dodatek myśli teraz, że wszyscy Polacy to patriotyczni psychopaci, bo oczywiście nie omieszkałam zaznaczyć, że dla WSZYSTKICH obywateli naszego najpiękniejszego na świecie kraju, Polska to świętość. Aby udowodnić tą tezę rozwodziłam się wczoraj do 1 w nocy na temat obchodów rocznic powstania warszawskiego: jak to wszyscy zamierają o godzinie W, syreny wyją, znicze płoną, a na placu Krasinskich rozbrzmiewa apel poległych.
Moje opowieści przerywane są licznymi retardacjami poświeconymi na szukanie odpowiedniego słownictwa w słowniku. „Apel poległych” był twardym orzechem do translatorskiego zgryzienia, ale dałam radę:) O mało się przy tym nie popłakałam, co bardzo mnie zaniepokoiło, bo w żadnych materiałach MSZ-tu nie było wyjaśnione czy faza szoku może się przerodzić w chorobę umysłową.

W ogóle to wszystko jest bardzo dla mnie ciężkie do przeżycia, bo opowiadając np o Wajdzie, Zanussim tudzież Kieślowskim chciałabym oczywiście od razu pokazać Joannie te arcydzieła światowej kinematografii a nie mogę:( Jednak wybrnęłam zwycięsko z tej patowej sytuacji - przecież koronnym argumentem na wybitność polskich reżyserów i polskiej kultury par exellence jest fakt, że w „Całkowitym Zaćmieniu” Agnieszki Holland zagrał Leonardo DiCaprio! Joanna została przekonana a ja byłam blada i dumna i wreszcie szczęśliwa!

czwartek, 25 września 2008

Homo soveticus w nowym wcieleniu

Dzisiejszy dzień przyniósł mi szok większy od poznawania kulturowych różnic, ponieważ dotyczył kulturowych podobieństw. Mianowicie po zajęciach o prawach człowieka, który to temat mi wydawał mi się bardzo fascynujący, przez publikę przyjęty jednak bez zbytniego entuzjazmu, podchodzi do mnie jedna ze studentek, niejaka Georgina i mówi tak:

- Hej, w piątek mam urodziny i chcę dostać prezent.

Ja, zupełnie nieświadoma dalszego ciągu konwersacji, z uśmiechem na ustach odpowiadam:

- Super! Fajowo, że masz urodziny!

Na to Georgina bez cienia żenady:

- Chcę prezent – twoją spódnicę. Jest bardzo ładna i ja będę w niej świetnie wyglądać, bo też mam polish figure (wcześniej wyjaśniłam, ze przeciwieństwem english figure jest polish figure;))

Bezpośredniość wypowiedzi zupełnie zbiła mnie z tropu. Normalnie poziom asertywności jest w moim organizmie dosyć wysoki, jednak szybkość zadanego ciosu była tak zaskakująca, ze stałam całkowicie obezwładniona, nie mogąc wydobyć z siebie nic poza nędznym:

- eeee, hmmm, noooo doooobra, jak Ci się podoba ta spódnica to mogę Ci ją właściwie dać, eeeeeeee.

Georgina widząc skuteczność użytej przez siebie taktyki, zamiast okazania wdzięczności rzekła:

- I bluzkę też chcę. Też ładna.

Ten podziw dla moich workowatych ubrań nawet mnie rozczulił, lecz na takie dictum nie mogłam przystać, zwłaszcza w świetle tematu dopiero co przerobionej lekcji! Każdy człowiek ma prawo do własności – tak mówi Deklaracja Praw Człowieka! Poruszona tą myślą zdołałam wybąkać:

- yyyyyy, bluzki Ci nie dam, tylko spódnicę.

Moja rozmówczyni niezrażona odmową ciągnie dalej:

- Może być. Wiesz, a Pamela też ma w piątek urodziny.

Mój niepokój sięgnął w tym momencie zenitu:

- Aha. Pamela pewnie też coś chce?

Georgina ze stoickim spokojem:

- Pamela chce misia.

- Misia?

- Tak. DUŻEGO misia.

Po czym odeszła statecznym krokiem w siną dal pozostawiając mnie pokonaną na polu walki, ogłuszoną doświadczeniem postawy roszczeniowej w formie, której jeszcze nigdy w życiu nie miałam okazji zakosztować.

Zawsze myślałam, ze roszczeniowe klimaty charakterystyczne są dla podeszłego już wiekiem, homo sovieticusa, człowieka wychowanego w komunizmie, dla którego oczywiste jest, że „czy się stoi czy się leży 10 złotych się należy”. Okazuje się jednak, że w słowiańskim wydaniu postawa roszczeniowa jest jedynie subtelnym przejawem troski o swój byt, natomiast wersja 100% czysta, w skondensowanej formie występuje tu, wśród palm i lwów – na Czarnym Lądzie!

To odkrycie tak mnie poraziło, że błąkałam się przez chwilę w apatii po podwórzu przewidując ile części garderoby będę musiała jeszcze oddać, biorąc pod uwagę fakt, że jest 28 studentów i pewnie wszyscy mają urodziny w najbliższy piątek. Niestety nie mam tylu spódnic, natomiast dysponuję sporą ilością par butów, których niechętnie jednak chciałabym się pozbyć. Z odrętwienia wytraciła mnie myśl o misiu – logistyka zakupu tego prezentu przerosła moje możliwości. Gdzie można kupić misia? Ile miś kosztuje, zwłaszcza DUŻY mis, jeśli za farbę do włosów trzeba dać 40 zeta? W co ja zapakuję misia i spódnicę, którą będę musiała najpierw uprać, jako że nie godzi się wręczać brudnych prezentów?

Te pytania bez odpowiedzi sprawiły, ze postanowiłam działać. Poszłam do Siostry Stelli, która zarządza szkołą i zwierzyłam się z moich rozterek. Siostra, na szczęście, kategorycznie zabroniła mi wręczania czegokolwiek. Okazuje się, że to po prostu taki obyczaj mówienie komuś, żeby dał taką czy inną cześć garderoby, którą właśnie ma na sobie. Nie często trafia się na chętnego do dzielenia się swoim odzieniem, ale zawsze warto spróbować!

Siostra wzięła na siebie uświadomienie młodzieży, że tak robić nie można i tym samym kamień spadł mi z serca, a spódnica pozostała na swoim miejscu – na tym fragmencie polish figure, który w języku nyanja nazywa się matako:)

Kulturoznawcze niusy






Jeśli chodzi o miejscowe obyczaje to jeszcze nie jestem w tej dziedzinie ekspertem. Bardzo fajne jest to, że kiedy ktoś na lekcjach powie coś, z czym reszta się zgadza, owa reszta pstryka palcami. Przy przywitaniu się uściśnięciem ręki z kimś, kogo szanujemy wypada leciutko dygnąć. Kiedy się kogoś mądrego słucha należy trochę pochylić głowę i patrzeć w ziemię – to oznacza skupienie; niestety dla nas to oznacza raczej znudzenie tudzież drzemanie - i tą są właśnie owe słynne różnice kulturowe:) Ale największą różnicą jest to, że przy podawaniu posiłku mężowi przykładna Zambijka powinna klęknąć! To nawet na moje kosmopolityczne maniery za dużo i zupełnie nie do przejścia! Tym samym niestety odpada opcja ewentualnego ożenku z lokalnym potentatem:) Rynek matrymonialny niebezpiecznie się zawęża! Siostra Maria poruszając wczoraj ten temat zasugerowała mi odprawianie specjalnej nowenny i poszczenie w piątki w intencji znalezienia małżonka!;) I to nie dobrego – tylko jakiegokolwiek! Trzeba będzie tę sugestię rozważyć, bo na pewno nie była ona poczyniona bez kozery;)

Bardzo charakterystyczną rzeczą jest noszenie przez kobiety tak zwanej chitengi – jest to 2-metrowy kawałek materiału, którym się człowiek owija, jak chce wyglądać przyzwoicie. Chitenga jest właściwie uniwersalną częścią garderoby - można się nią okryć jak jest zimno, zawiązać sobie na głowie etc. Materiały są naprawdę piękne i kobiety wyglądają w nich jak kwiaty. Chitengę powinno się nakładać na coś, np. na spódnicę czy spodnie. Ale w tym upale dodatkowa warstwa w moim przekonaniu, oprócz tego, że pogrubia, co nie jest bez znaczenia;), jest całkowicie zbędna. Tak wiec korzystając z brzytwy Okhama, pozbyłam się zbędnych bytów i noszę samą chitegę. Joanne przyszyła mi do niej sznurek wiec można się solidnie zawiązać, bez niebezpieczeństwa popełnienia obyczajowego faux pas.

Nowy dom






Mój nowy dom położony jest za wielkim murem, w „centrum” Lusaki. Jest to niewielki kompleks budynków, na który składają się: pomieszczenia mieszkalne, kaplica, sale szkolne, dom z kuchnią, jadalnią i salonem i domek, w którym mieszkam razem z Joanne, Filipinko-Zambijką, która prowadzi kursy komputerowe. Joanne jest super fajna, z gatunku osób do tańca i do różańca, co bardzo sobie chwalę i postrzegam jako dar z Nieba. Siostry mieszkają w osobnym domu. Siostra Maria – Polka, pracuje w hospicjum chorych na AIDS i na inne straszne choroby, Siostra Stella – Zambijka tak jak pozostałe siostry, zajmuje się kursami i prowadzi zajęcia z różnych dziedzin, Siostra Agnes jest dyrektorką Szkoły Garden Open Commynity School, do której chodzi 400 dzieci a Siostra Juliet studiuje sztukę. Skład jest naprawdę świetny i przede wszystkim wyjątkowo wesoły:) Wydaje się, że dzięki Bogu, w afrykańskich wspólnotach zakonnych panuje więcej luzu niż w naszych rodzimych.

Rano idziemy wszystkie na mszę świętą do naszych sąsiadek – Sióstr Franciszkanek. Msza jest o 6.30 co powoduje, że musze wstawać o……. 6 rano!!! Na razie bardzo się zachwycam własnym heroizmem i po cichu liczę na jakieś pośmiertne profity z tego tytułu:) Mieszkań w domu Ojca jest wiele, ale wiadomo, mieszkanie mieszkaniu nierówne – wiedzą to zwłaszcza Ci, którzy inwestują w nieruchomości;) Ja bym chciała jakieś cieplutkie, milutkie lokum w sąsiedztwie, powiedzmy, Mozarta. Nie wiem czy to ranne wstawanie zapewni mi upragnione przywileje, ale posługując się logiką Pascala, nic nie zaszkodzi spróbować;) A na serio, to możliwość uczestniczenia codziennie w Eucharystii jest wielką łaską i rzeczywiście daje poczucie bycia na misjach, we wspólnocie z innymi.

wtorek, 23 września 2008

Cel misji - edukacja!




W Lusace jest mnóstwo kościołów przeróżnych wyznań i mnóstwo zakonów – w jednym z nich, Zgromadzeniu Sióstr Salezjanek, mieszkam. Salezjanie i Salezjanki zajmują się ogólnie rzecz biorąc dziećmi i młodzieżą, głównie na polu edukacji. W naszej wspólnocie, która nazywa się „Thorn Park” jest prowadzona szkoła dla młodzieży. Właściwie nie jest to prawdziwa szkoła tylko rodzaj 6 miesięcznych kursów komputerowych, przygotowujących do zdania egzaminów ICDL. Mamy dwie sale: jedną komputerową i drugą do zajęć teoretycznych. Uczniów jest 28 i są to naprawdę bardzo fajowi, mądrzy młodzi ludzie. Oprócz nauki programów mają też zajęcia z komunikacji, reklamy, praw człowieka itd. Poziom jest bardzo wysoki, co przyznaję za wstydem, bardzo mnie zdumiało. Myślałam, że zapiszę się złotymi zgłoskami w historii prowadzenia pracy u podstaw i niczym Siłaczka tudzież Doktor Judym będę wytrwale nieść w afrykańskich ciemnościach upragniony kaganek oświaty, a tu tymczasem nic z tego. Oświata płonie wielkim ogniskiem i jedynie nędzne drzazgi mogę ze swojej strony dorzucić. To trochę zmienia perspektywę i właściwie oznacza, ze to ja się przy okazji więcej nauczę niż odwrotnie.

Zajęcia trwają od 8:00 do 13:00. Uczniowie podzieleni są na dwie grupy. Jedna grupa ma zajęcia w sali komputerowej, a druga w tym czasie zajęcia teoretyczne. Zazwyczaj po południu obie grupy mają zajęcia „humanistyczne”, które właśnie ja ostatnio prowadziłam. Na pierwszy ogień poszła komunikacja międzykulturowa. Najlepsze, jest to ze nigdy bym nie przypuszczała, ze przyda mi się w praktyce kulturoznawcze wykształcenie! A tu proszę, musiałam sobie odświeżyć kody kulturowe, teorie kultury, wymiary kultur według Hofstede, Gestelanda etc. Okropnie to było dla mnie stresujące, ponieważ gadanie przez 1,5 h w nie swoim języku nie jest takie znowu przyjemne. Poza tym Zambijczycy maja specyficzny akcent, więc ciężko mi czasami zrozumieć, co do mnie mówią, a przy prowadzeniu zajęć utrudnia to nieco sprawę. Jednak młodzież jest bardzo komunikatywna i chętnie się wypowiada, za co jestem im dozgonnie wdzięczna. Teraz dopiero rozumiem koszmar nauczyciela w postaci ziewających, znudzonych i niereagujących uczniów. Tak więc, doświadczona po części owym koszmarem, błagam wszystkich moich byłych nauczycieli o wybaczenie takiego karygodnego zachowania z mojej strony, a niestety miało ono miejsce dosyć często:(

Moi uczniowie na prośbę o podanie przykładów stereotypów powiedzieli, że myśleli, że wszystkie Europejki mają „english figure” (czyli płaską jak deska:)) a ja nie mam, wiec to na pewno jest stereotyp! Bardzo to było zabawne, ale właściwie nie wiem czy powinnam się z tego przykładu cieszyć, bo wskazuje on na pewien nadmiar. Był plan, żeby ten nadmiar zlikwidować uprawiając jogging we wschodzącym słońcu na ulicach Lusaki, ale niestety szybko upadł, jak również podobny plan skakania na skakance, którą przywlokłam tu z Ojczyzny. Jednak pocieszam się tym, że brak zapału we wspomnianej dziedzinie jest jedynie wynikiem szoku kulturowego, który najprawdopodobniej przechodzę. Bo gdyby nie szok to przecież nie byłoby powodu żeby odmawiać sobie przyjemności biegania w pyle, po wybojach o 6 rano, wśród zdumionych spojrzeń autochtonów, którzy na widok zasapanej i spoconej muzungu w sportowym outficie na pewno pukają się z politowaniem w czoło;)

sobota, 20 września 2008

Kronika rozpoczęta:)




Właśnie mija 9-ty dzień mojej misji w Zambii, więc wypada coś niecoś o tej misji napisać, zwłaszcza, że wszyscy znajomi i przyjaciele królika spragnieni są informacji o egzotycznym kraju, położonym na drugiej półkuli.

Muszę przyznać, że czuję się zaszczycona mogąc kontynuować dzieło opisywania nieznanego świata, zaczęte przez szacownych kolegów: Herodota, Galla Anonima, Marco Polo i wielu innych;)

A wiec do dzieła! Kości zostały rzucone! Czas rozpocząć inicjatywę edukacyjną na odległość i przybliżyć Słowianom życie ich Afrykańskich braci!

Zambia położona jest w Afryce w jej południowej części. Ośmiu sąsiadów: Kongo, Botswana, Namibia, Malawi, Tanzania, Zimbabwe, Angola i Mozambik odcina Zambii dostęp do oceanu, ale sytuuje ją za to w przyjemnym środeczku. 1.5 miliona ludzi z 10 milionowej populacji mieszka w Lusace – stolicy Zambii. Lusaka nie wygląda jednak jak stolica w europejskim tego słowa znaczeniu. Jest to raczej jedno wielkie urbanistyczne zbiorowisko tak zwanych compounds , czyli przedmieść/slumsów, ze skromnym centrum składającym się właściwie z jednej ulicy Cairo Road. O dziwo na tejże ulicy można znaleźć sklep z butami „Bata” oraz „Subway’a”! Jak widać korporacje nie znają granic i docierają, niczym renesansowi odkrywcy, w najdalsze zakątki świata;)

W Zambii obowiązuje ruch lewostronny; transport publiczny nie grzeszy punktualnością – poza tym, że nie ma rozkładów jazdy obowiązuje zasada, że autobus odjeżdża jak ludzie się zbiorą. Małe autobusy zabierające przechodniów, stają na poboczu jak się machnie na nie ręką, a oplata za kurs zależy od nastroju biletera. Generalnie ludzie wyglądający jak turyści – czyli niestety również ja – muszą płacić więcej niż Zambijczycy. Jedna przejażdżka kosztuje nieco mniej niż 1 $.

Jako, że Zambia nie produkuje prawie niczego i wszystko jest importowane, ceny są wysokie nawet na europejską kieszeń. Wybrałam się do centrum handlowego „Manda Hill”, w którym można kupić prawie wszystko -…i zdębiałam. Farba do włosów kosztuje w przeliczeniu 40 zł!!! Dla niewtajemniczonych: to o połowę drożej niż w Polsce. W świetle tych faktów skazana jestem na ukrywanie odrostów pod ludową chustą. Innym wyjściem jest eksponowanie siwizny i liczenie na przywileje związane z podeszłym wiekiem. Jak wiadomo w Afryce starszym ludziom należy się szacunek i respekt, wiec z czysto pragmatycznego punktu widzenia należałoby wybrać opcję drugą. Właściwie biorąc pod uwagę średnią długość życia w Zambii – 36 lat, zaliczam się, z moimi prawie 29 wiosnami na karku, do grupy baaaaaradzo dorosłych, nie mówiąc, starzejących się ludzi. Pozostaje mi więc, odrzucić próżność i nie udawać dzierlatki, bo zasobność portfela i tak na to zupełnie nie pozwoli. Tym samym sprawdza się stare przysłowie, że prawda, w tym przypadku w postaci siwych włosów, prędzej czy później wyjdzie na jaw!

cdn.